Zainteresowanych naszym projektem odsyłamy do książek Jerzego Ficowskiego: Cyganie na polskich drogach, Cyganie w Polsce, Demony cudzego strachu oraz Gałązka z Drzewa Słońca, które służą nam jako nieocenione wsparcie podczas przygotowań do warsztatów.
A poniżej krótka opowieść dla wszystkich, którzy zastanawiają się:
Stary Cygan, mieszkający na skraju podgórskiej wioski, miał już tyle lat, że dobrze zdążył
poznać życie. Ale najlepiej poznał głód. Im Cygan był starszy, im mniej miał sił, tym trudniej
mu było zarobić, tym mocniej głód dawał mu się we znaki. Wędrował w góry, zbierał chrust
na rozpałkę i sprzedawał go za grosze wieśniakom. Niewiele miał z tego, ale zawsze starczało
mu na kupno kukurydzy. Co dzień gotował sobie zupę kukurydzianą i zjadał jej pełną miskę.
Pewnego wieczoru wrócił do domu, dźwigając wielki wór chrustu. Kiedy zbliżył się do
swej chaty, przeraził się, bo zobaczył, że drzwi do izby są otwarte szeroko. Światło księżyca
zaglądało do środka i widać było siedzącego przy stole jakiegośstarca z długą, popielatą brodą. Siedzi i najspokojniej zajada zupę kukurydzianą. Zanurza w misie wielką drewnianą łyżkę
i czerpie nią żółtą, gęstą, rozgotowaną kukurydzę.
Gdy to stary Cygan zobaczył, cisnął wór chrustu na ziemię i wrzasnął:
– Złodziej! Rabuś! Jak śmiesz jeść moją kukurydzę? Kto ci pozwolił?!
Starzec odpowiedział:
– Jestem zmęczony i głodny. Kiedy zobaczyłem tę żółtą i smakowitą kukurydziankę, nie
mogłem się powstrzymać, żeby jej nie spróbować.
– Patrzcie go! – zawołał Cygan. – Zobaczył misę z żółtą strawą i język mu zaczął skakać z
łakomstwa! Jeśli tak lubisz żółty kolor, to idź i jedz to!
To mówiąc, Cygan wskazał palcem księżyc, który właśnie wisiał za oknem, wielki jak dynia. Nie odpowiedział starzec ani słowa, tylko dźwignął się z ławy, wziął swój kostur i chciał
odejść. Ale Cygan zastąpił mu drogę i wrzasnął:
– Hola, złodziejaszku! Nie wyjdziesz, póki mi nie zapłacisz za zjedzoną kukurydziankę!
Należy mi się siedem grajcarów.
– Nie mam ani grosza – odpowiedział starzec. – Daruj mi. Byłem naprawdę bardzo głodny.
– Nie daruję ci! – krzyknął Cygan. – Musisz zapłacić mi za to!
Starzec rozpiął swój płaszcz i wyciągnął na wierzch wszystkie kieszenie: były zupełnie puste.
I rzekł jeszcze raz:
– Daruj mi! Na wiosnę, kiedy zaczną się rozwijać liście, zapłacę ci za wszystko i wynagrodzę stokrotnie.
– Nie! – odrzekł Cygan i zamknął drzwi chaty, aby starzec nie mógł się wymknąć.
Wtedy starzec, przygarbiony dotąd i drżący, wyprostował się, oczy zaświeciły mu jasnym
blaskiem, sękaty kostur w jego ręce zamienił się w laskę ze szczerego złota. Cygan cofnął się
ze strachem, a starzec rzekł:
– Dobrze, będzie tak, jak chciałeś. Wiedz, że jestem władcą słońca, księżyca i wszystkich
gwiazd. Przyniósłbym ci wiosną tyle złota, że stałbyś się najbogatszym człowiekiem na świecie. Twój sąsiad gościł mnie u siebie przez trzy dni i nie zażądał ode mnie ani grosza za tę
gościnę. Za to dam mu szczęście i bogactwo. Ale i ty dostaniesz zapłatę. Będziesz mieszkać
na księżycu i jeść księżyc! I nie wrócisz na ziemię, dopóki nie zjesz go do cna!
To rzekłszy, starzec skinął laską i zniknął, a Cygan, porwany czarodziejską siłą, wyfrunął
przez komin w nocne niebo i leciał tak długo, aż się znalazł na księżycu. Cóż miał robić?
Trzeba się było pogodzić z tym, co się stało. Cygan za młodu wędrował niemało, przywykł
więc prędko do księżyca, jako że nigdy się nie przywiązywał do jednego miejsca. Ostrzygł
kilka dzikich baranów księżycowych, uprządł ich wełnę, utkał z niej piękną tkaninę i zrobił z
niej namiot.
Chociaż wiele głodu zaznał już w życiu, nigdy na ziemi nie bywał jeszcze tak głodny jak
na księżycu! Jadł księżyc łapczywie, wielkimi kęsami i wciąż nie mógł jakoś zaspokoić głodu. Najbardziej smakował Cyganowi wschodzący księżyc, różowy! Bo wtedy był najsoczystszy i najsłodszy. Mniej smaczny się stawał księżyc, kiedy świecił bledziutkim, żółtawym światłem i wisiał najwyżej, jak tylko umiał. Wtedy był cierpki w smaku i dużo było w nim pestek, które trzeba było wypluwać.
Ale co tam! Taki czy siaki, słodki czy cierpkawy – wszystko jedno. Cygan wciąż był głodny i jadł bez przerwy. Aż pewnego dnia pomyślał sobie, że lepiej mu było na ziemi, i westchnął:
– Mój Boże! W mojej chatce wystarczyła mi miska kukurydzianki i głód mijał, a tu chyba
nigdy nie najem się do syta.
I znów zabrał się do jedzenia. Księżyca ubywało i ubywało, stawał się coraz cieńszy,
wreszcie podobny był do skórki i ledwo, ledwo świecił. Ale głodu nie ubywało ani trochę.
Był głód i nic więcej. Nikogo, z kim Cygan mógłby pogadać, komu by się wyżalił.
– Mój Boże! – westchnął Cygan. – Myślałem, że mi będzie wszystko jedno, bo całe życie
przewędrowałem i nigdy nie żal mi było miejsc, które porzucałem, ani drogi, co zostawała za
mną!
I znów zabrał się do jedzenia. Jadł tak dzień po dniu i tydzień po tygodniu i rok po roku i z
pewnością dawno zjadłby już cały księżyc, gdyby nie to, że Bóg się w to wmieszał, i sprawił
Bóg, że księżyc ciągle odrasta. Czasem zdaje się, że już nic z księżyca nie zostało, ale to nieprawda: księżyc odrasta i nigdy nie będzie zjedzony przez Cygana do szczętu. A Cygan nigdy nie nasyci głodu za karę, że pożałował głodnemu paru łyżek kukurydzianki. Za to będzie żyć wiecznie, ale nikt mu takiego życia nie zazdrości!
Kiedy nad lasem świeci księżyc, Cyganie przygotowują w swoich namiotach miski pełne
strawy i dają się pożywić każdemu, kto ich o to poprosi. Nie chcą bowiem zasłużyć na taką
karę, jakiej doczekał się tysiące tysięcy lat temu stary Cygan z podgórskiej wioski.
Gdy to stary Cygan zobaczył, cisnął wór chrustu na ziemię i wrzasnął:
– Złodziej! Rabuś! Jak śmiesz jeść moją kukurydzę? Kto ci pozwolił?!
Starzec odpowiedział:
– Jestem zmęczony i głodny. Kiedy zobaczyłem tę żółtą i smakowitą kukurydziankę, nie
mogłem się powstrzymać, żeby jej nie spróbować.
– Patrzcie go! – zawołał Cygan. – Zobaczył misę z żółtą strawą i język mu zaczął skakać z
łakomstwa! Jeśli tak lubisz żółty kolor, to idź i jedz to!
To mówiąc, Cygan wskazał palcem księżyc, który właśnie wisiał za oknem, wielki jak dynia. Nie odpowiedział starzec ani słowa, tylko dźwignął się z ławy, wziął swój kostur i chciał
odejść. Ale Cygan zastąpił mu drogę i wrzasnął:
– Hola, złodziejaszku! Nie wyjdziesz, póki mi nie zapłacisz za zjedzoną kukurydziankę!
Należy mi się siedem grajcarów.
– Nie mam ani grosza – odpowiedział starzec. – Daruj mi. Byłem naprawdę bardzo głodny.
– Nie daruję ci! – krzyknął Cygan. – Musisz zapłacić mi za to!
Starzec rozpiął swój płaszcz i wyciągnął na wierzch wszystkie kieszenie: były zupełnie puste.
I rzekł jeszcze raz:
– Daruj mi! Na wiosnę, kiedy zaczną się rozwijać liście, zapłacę ci za wszystko i wynagrodzę stokrotnie.
– Nie! – odrzekł Cygan i zamknął drzwi chaty, aby starzec nie mógł się wymknąć.
Wtedy starzec, przygarbiony dotąd i drżący, wyprostował się, oczy zaświeciły mu jasnym
blaskiem, sękaty kostur w jego ręce zamienił się w laskę ze szczerego złota. Cygan cofnął się
ze strachem, a starzec rzekł:
– Dobrze, będzie tak, jak chciałeś. Wiedz, że jestem władcą słońca, księżyca i wszystkich
gwiazd. Przyniósłbym ci wiosną tyle złota, że stałbyś się najbogatszym człowiekiem na świecie. Twój sąsiad gościł mnie u siebie przez trzy dni i nie zażądał ode mnie ani grosza za tę
gościnę. Za to dam mu szczęście i bogactwo. Ale i ty dostaniesz zapłatę. Będziesz mieszkać
na księżycu i jeść księżyc! I nie wrócisz na ziemię, dopóki nie zjesz go do cna!
To rzekłszy, starzec skinął laską i zniknął, a Cygan, porwany czarodziejską siłą, wyfrunął
przez komin w nocne niebo i leciał tak długo, aż się znalazł na księżycu. Cóż miał robić?
Trzeba się było pogodzić z tym, co się stało. Cygan za młodu wędrował niemało, przywykł
więc prędko do księżyca, jako że nigdy się nie przywiązywał do jednego miejsca. Ostrzygł
kilka dzikich baranów księżycowych, uprządł ich wełnę, utkał z niej piękną tkaninę i zrobił z
niej namiot.
Chociaż wiele głodu zaznał już w życiu, nigdy na ziemi nie bywał jeszcze tak głodny jak
na księżycu! Jadł księżyc łapczywie, wielkimi kęsami i wciąż nie mógł jakoś zaspokoić głodu. Najbardziej smakował Cyganowi wschodzący księżyc, różowy! Bo wtedy był najsoczystszy i najsłodszy. Mniej smaczny się stawał księżyc, kiedy świecił bledziutkim, żółtawym światłem i wisiał najwyżej, jak tylko umiał. Wtedy był cierpki w smaku i dużo było w nim pestek, które trzeba było wypluwać.
Ale co tam! Taki czy siaki, słodki czy cierpkawy – wszystko jedno. Cygan wciąż był głodny i jadł bez przerwy. Aż pewnego dnia pomyślał sobie, że lepiej mu było na ziemi, i westchnął:
– Mój Boże! W mojej chatce wystarczyła mi miska kukurydzianki i głód mijał, a tu chyba
nigdy nie najem się do syta.
I znów zabrał się do jedzenia. Księżyca ubywało i ubywało, stawał się coraz cieńszy,
wreszcie podobny był do skórki i ledwo, ledwo świecił. Ale głodu nie ubywało ani trochę.
Był głód i nic więcej. Nikogo, z kim Cygan mógłby pogadać, komu by się wyżalił.
– Mój Boże! – westchnął Cygan. – Myślałem, że mi będzie wszystko jedno, bo całe życie
przewędrowałem i nigdy nie żal mi było miejsc, które porzucałem, ani drogi, co zostawała za
mną!
I znów zabrał się do jedzenia. Jadł tak dzień po dniu i tydzień po tygodniu i rok po roku i z
pewnością dawno zjadłby już cały księżyc, gdyby nie to, że Bóg się w to wmieszał, i sprawił
Bóg, że księżyc ciągle odrasta. Czasem zdaje się, że już nic z księżyca nie zostało, ale to nieprawda: księżyc odrasta i nigdy nie będzie zjedzony przez Cygana do szczętu. A Cygan nigdy nie nasyci głodu za karę, że pożałował głodnemu paru łyżek kukurydzianki. Za to będzie żyć wiecznie, ale nikt mu takiego życia nie zazdrości!
Kiedy nad lasem świeci księżyc, Cyganie przygotowują w swoich namiotach miski pełne
strawy i dają się pożywić każdemu, kto ich o to poprosi. Nie chcą bowiem zasłużyć na taką
karę, jakiej doczekał się tysiące tysięcy lat temu stary Cygan z podgórskiej wioski.
Jerzy Ficowski, Gałązka z Drzewa Słońca
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz